Lądujemy w stolicy Chile, ale czego się po niej spodziewać? Byłam nastawiona na małą egzotykę, bo w końcu znaleźliśmy się na drugim końcu świata. Tak daleko od Polski. Nie będę Wam jednak słodzić.
Pierwsze chwile były oczywiście pełne ekscytacji. Rozglądałam się w każdą stronę. Pamiętając jednocześnie, żeby pilnować swojego przybytku. Podobno kradzieże są tutaj na porządku dziennym.
Wjeżdżając do miasta obserwowałam to, co działo się na ulicach. Trochę było studentów, samochody raczej zwykłe, no i jak wszędzie trochę bezdomnych leżących i śpiących na ławkach tu i ówdzie.
Przejeźdżamy też dawnym korytem drugiego odgałęzienia rzeki Mapocho, które wyschło w XVI wieku. Obecnie jest to ulica Bernardo Higginsa.
Wysiadamy w samym centrum.
ZWIEDZANIE CENTRUM MIASTA
Wokół Placu Konstytucji znajduje się kilka budynków rządowych i banki. Najbardziej reprezentatywny jest Palacio de la Moneda, zbudowany w stylu neoklasycystycznym. Jest to siedziba prezydenta kraju, chociaż kiedyś miała być to mennica.
Okręciliśmy się dookoła i poszliśmy na znajdujący się nieopodal znany deptak na ulicy Alameda. Było całkiem tłoczno. Każdy zmierzał w swoim kierunku. Nie brakowało też handlu obwoźnego. Warto w okolicy Alamedy wymienić walutę.
Jest dość można powiedzieć nietypowa, bo niektóre produkty kosztują tysiące, co wcale u nich nie oznacza tak dużo. Ciężko się przestawić.
Tego dnia za 100 dolarów otrzymałam 682 peso chilijskie.
Idziemy na lewo i rozglądamy się, ale nie robimy żadnych zakupów. Po kilku minutach docieramy na Plaza de Armas. Jest kilka charakterystycznych elementów. Palmy, jakże by inaczej.
Warto zwrócić uwagę na Katedrę, Pałac Królewski, budynek Poczty z piękną fasadą, nowoczesny zupełnie nie pasujący budynek nieco w oddali i na Muzeum Historii (600 peso chilijskie).
Gdzieś w tle rozbrzmiewa przyjemna dla ucha muzyka. Ktoś gra i śpiewa na żywo. Fajnie. Miastowi z kolei siedzą i relaksują się. Ciekawe, czy mieli akurat przerwę w pracy. Było ich całkiem sporo.
W okolicach katedry porządku pilnują Policjanci na koniach.
Korzystając z okazji weszłyśmy do Katedry. Wstęp jest darmowy. Jest to piąta budowla, wcześniejsze zostały zniszczone albo przez Indian (kiedyś był tutaj ich cmentarz przez co, w pomście palili powstałe katedry) albo przez trzęsienia ziemi.
Trzeba pamiętać, że Chile to bardzo sejsmiczny obszar. Najbardziej podoba mi się ciekawa posadzka reszta nie wyróżnia się zanadto.
Po wyjściu w okolicach Policji konnej widzimy spory tłum. Nie jest to jednak strajk. Ktoś po prostu pokazywał swoje sztuczki. Dlatego idziemy kawałek dalej, gdzie na chodniku stworzono odlew dawnego planu miasta. Z kolei obracając się na lewo w oddali mamy posąg Pizarro.
Zmęczeni trochę idziemy w końcu na obiad. Po drodze spotykamy nawet Elvisa i mijamy targ czarownic, heh. Pomimo, że mieszkają tu przede wszystkim katolicy; to niuansem jest wiara we wróżby.
Po 10-15 minutach docieramy do najstarszego targu w mieście, Mercado Central. Spodziewałam się licznych stanowisk z lokalnymi produktami. Niestety widok zawodzi. Oprócz kilku stanowisk z rybami, mamy kawiarnie i restauracje.
Dlatego też nie spędzamy w nim dużo czasu i od drugiej strony, tuż przy innym wejściu na targ idziemy na posiłek. Decyduję się na ulubioną rybę polityka Alamedy zwana Coinger. Do popicia dostajemy przepyszny pisco sour (uwaga uderza do głowy).
Nie wiem, jaka była to ryba, niemniej była bardzo smaczna. Delikatna, a przede wszystkim bez ości. Wiadomo smażona ryba żaden rarytas, ale mnie to odpowiadało.
SAN CRISTOBAL
Zmęczenie coraz bardziej odczuwamy, ale jedziemy jeszcze na San Cristobal. Pogoda choć przyjemna, psuje nam jednak nieco szyki. Wjeżdżając na górę widzimy, że widoki nie będą tak powalające, jakby mogły być. Dlaczego? Ano bo chmury i smog zasłoniły najlepszy widok. Taki los, na pogodę nie mamy wpływu. Cieszymy się tym, co jest.
Na samym szczycie mieści się posąg Matki Bożej i wszędzie słychać kościelną muzykę. Kręci się parę osób, ale bez szału. Niektórzy wjeżdżają na górę rowerami. Podziwiam, bo taka mała nie jest.
Gdyby chmur nie było widziałybyśmy ośnieżone szczyty Andów, które wcześniej podziwiałam z okien samolotu. Trudno.
Jedyne czemu możemy się przyjrzeć to miasto. Z tego całego molochu wyodrębnia się najbogatsza dzielnica. Nazywają ją Sunchattan, co trochę mnie śmieszy. Nie ma to, jak próbować upodobnić się do Manchattanu.
Najwyższym budynkiem jest Titanium la Portada. Z jego szczytu też można oglądać miasto. Ponadto mieści się tam centrum handlowe. Zresztą udamy się tam później na małe spożywcze zakupy.
Oprócz posągu największą dla mnie "atrakcją" są pieski. Jakieś hasały i witały się; a jedna psina relaksowała się na maksa. Sami zobaczcie, jaka słodka mordka.
Tyle by było z San Cristobal. Chociaż mieszkańcy, lubią też parki znajdujące się trochę niżej. Przychodzą w weekendy i cieszą się swoim towarzystwem. My do parku nie docieramy. Jedziemy do hotelu.
OKOLICE SUNCHATTANU
Hotel Espańoles, skromny, ale blisko Sunchattanu. Z pewnością nie polecę ich restauracji. Chyba jeszcze nigdy gorzej nie jadłam, jak tam. Dlatego poszłyśmy na zakupy do Titanium la Portada.
Przeszłyśmy murowany most wiszący nad rzeką Mapocho (niezbyt efektowna ta rzeka, trzeba przyznać) i po 2 minutach byłyśmy w środku galerii handlowej. Widok szału nie robił. Niczym nie różniła się od naszych, może poza wielkością. Sklepy tańsze, droższe i supermarket.
Kupujemy przede wszystkim wodę, pieczywo i coś na obiad. Przy kasie słyszę sumę ok. 5 tysięcy. Trochę dziwnie mi się zdawało. Musiałam dwa razy zastanowić się, ile powinnam dać a ona wydać.
Z prowiantem wracamy do hoteliku. Zmęczona biorę kąpiel i idę spać. W końcu jutro czekają nas znacznie przyjemniejsze widoki. Udamy się do San Pedro de Atacama.
Czego można spodziewać się po Santiago de Chile? Cóż nie za wiele. W moim odczuciu miasto, jak miasto. Z miejscami do zobaczenia, które można policzyć na jednej ręce. Nie słyszałam, aby miało coś więcej do zaoferowania. Od czegoś trzeba jednak zacząć. Zwłaszcza, że potem będą same cuda natury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz