Jedno z najbardziej pozytywnych miejsc, w jakim miałam okazję przebywać to wyspy Uros na Jeziorze Titicaca. Mieszkają tam ludy plemienia Ajmara, o których dzisiaj opowiem. Charakter wysp Uros co raz bardziej zmienia się w kierunku turystycznym, dlatego nie można zwlekać i je po prostu zobaczyć.
Jezioro Titicaca robi wrażenie. Położone jest na prawie 4 tys. m.n.p.m. co czyni je najwyżej położonym jeziorem żeglownym świata. W dodatku jego wielkość powoduje, że jest największe ze wszystkich jezior wysokogórskich w Ameryce Południowej. Leży na terytorium nie tylko Peru, ale i Boliwii. Jest to też jezioro pochodzenia tektonicznego.
Kiedy pierwszy raz podjechaliśmy w jego okolicę byłam zaskoczona jego ogromem. Wyglądało niczym jak morze (tak zresztą bardzo dawno temu było). W tym miejscu wyspy nie były widoczne. Za to hodowla pstrąga kanadyjskiego już tak. Szkoda, bo przez to znacznie zmniejszyła się populacja naturalnie występujących tam ryb.
Po jakimś czasie, może godzinie dojeżdżamy do Puno, miejscowości gdzie znajduje się przystań dla łodzi i statków turystycznych na Wyspy Uros. Popłyniemy na nie drugiego dnia, dziś już jest za późno. W dodatku pogoda się psuje i zaczyna się konkretna ulewa. Puno znajduje się na wzniesieniu, więc przy różnicy wysokości woda wręcz płynie chodnikiem.
"MAŁY DESZCZYK" W PUNO
Nie zraża nas to zbytnio, chcemy trochę się przejść. Zakładam śmieszną pelerynę i idziemy, a raczej skaczemy jak kózki unikając potoku wody. Nie zawsze się udaje i stopą ląduję w wodzie. Dobrze, że buty są w miarę odporne i wytrzymały całkiem nieźle. Za to znajoma miała stopy kompletnie mokre.
No nic idziemy dalej docierając na główny deptak. Po drodze mijając główny plac, niestety kompletnie nie oświetlony. Międzyczasie przestaje padać i buszujemy po sklepach z pamiątkami. Nie ma nic ciekawego, więc wracamy się osuszyć. Niestety wieczorem trochę choruję, ale oszczędzę Wam szczegółów.
Rano na szczęście jest dużo lepiej i ruszamy na podbój Jeziora Titicaca (ok. 10 dolarów za ok 2-3 godzinną wycieczkę). Podjeżdżamy do przystani, gdzie przesiadamy się na stateczek. Najpierw lokujemy się na dole, ale po chwili idziemy na górę, tam nie ogranicza nas żadna szyba. Powoli pojawiają się kępy trzcin, a po kilku minutach w oddali zauważam pierwszych mieszkańców wysp. Nie da się nie zauważyć ich kolorowych strojów. To oni pobierają bilety, by stateczek mógł wpłynąć głębiej.
Kierujemy się, aby zobaczyć trzy wysepki. Podobno za każdym razem pokazuje się inne, aby każda miała okazję się wykazać.
Parę metrów dalej już ich widać, jak na zawołanie. Kiwają tradycyjnie i kolorowo ubrane kobiety. Podczas rejsiku uczą nas podstawowych słówek w języku ajmara, więc wiemy, jak się przywitać. One przytulają mnie, jak dobrą sąsiadkę i wieszają na szyi niczym, jak na hawajach naszyjniki. Tyle, że te są z trzciny. Mniej urodziwe, ale cóż i tak fajnie. Teraz wisi u mnie w pokoju i działa na wspominki.
Wyspy te zbudowane są głównie z trzciny totora, dlatego stąpając po nich ma się wrażenie, że nasze nogi zaraz zanurzą się w wodzie. Dopiero potem poznajemy dokładną budowę tych pływających wysp, do dna są jedynie zakotwiczone. Śmieszne uczucie.
Rozglądam się dookoła i widzę, że i domki zbudowane są z tej trzciny z wyjątkiem dachów (kiedyś też z trzciny). Niemniej rzuca się w oczy też talerz satelitarny, raczej mało starodawny. Cóż...turystyka i tu się wkradła.
Siadamy na przygotowanych siedziskach i słuchamy przewodnika relacjonującego życie ludów Ajmara, budowę wysp itd.
BUDOWA WYSP
Okazuje się, że podstawę wysp stanowi jakby trzon ziemi dopiero potem mamy warstwy trzciny totora. Dopiero zaś buduje się domki. Utrzymanie wyspy to mozolna praca, ponieważ trzeba ją odbudowywać, jak to bywa rośliny ulegają degradacji.
Skoro już mowa o tej roślinie to nie tylko buduje się z nich to wszystko, ale i ją się jada. Spróbowałam odrobinkę, bo nie chciałam złapać jakiejś choroby żołądkowej. Smaczna to ona nie była. Na szczęście nie tylko tym się żywią, ale i rybami. Łatwo się domyśleć, w końcu daleko nie mają.
CODZIENNOŚĆ LUDU AJMARA
Oprócz tego dowiaduję się, że każda wyspa ma swojego...uwaga...prezydenta. Zastanawiam się jedynie, co wtedy, gdy ślub wezmą osoby z dwóch różnych wysp i połączą ją w jedną. Który prezydent zostaje, może też mają swoje wybory? Tego akurat nie zarejestrowałam z opowieści.
Czym zajmują się oprócz przyjmowania turystów? Otóż szyją. Panowie dziergają śmieszne czapki, a kobiety poszewki etc. Sama jedną przywiozłam, choć póki co schowana jest w szafie. Chyba pora ją wyjąć, heh.
Niestety ceny mieli niektórzy zaporowe, więc z niczym więcej wysepki nie opuściłam. Negocjować za bardzo panie nie chciały. Choć nieco się udało, gdyż jedna z nich spuściła z ceny, a że nie miała więcej to podeszłyśmy do innej i choć języka jako tako nie rozumiemy to udało się wyczaić, że jedna pytała się drugiej; czy faktycznie obniżyła cenę i w ten sposób 20% z ceny również i ona zeszła.
Następnie panowie zaczęli grać, a kobitki wzięły nas w kółeczko i zaczęliśmy tańczyć. Co więcej chwilę wcześniej przebrały nas w ich ubrania. Nie ma co, wyglądałam bardzo gustownie. Haha. Choć mogło być bardziej pstrokato.
Po małych tańcach wsiedliśmy do trzcinowej łódki, a na pożegnanie zaśpiewały po polsku Szła dzieweczka.... Co było prawdziwym zaskoczeniem. Wiem, że to ma być taka niespodzianka, ale Polaków tam tyle nie jeździ i nie sądziłam, że będą się też uczyć naszych piosenek.
W końcu popłynęliśmy na wyspę naprzeciwko, gdzie mogliśmy usiąść coś zjeść, wypić i podelektować się widokami. W pobliżu kicał sobie śliczny królik, więc oczywiście przytulić go próbowałam. On, a może ona, skora do przytulańców nie była i sprytnie wyskoczyła.
Po 20 minutach popłynęliśmy jeszcze dalej. Jak się okazało do szkoły. Podobno nie często tam podpływają, ale jaka była prawda?!
SZKOŁA
Budynki szkoły już były murowane, ale raczej skromne i niewielkie. Dzieci urocze, ubrane w jednakowe ubrania z podziałem na dziewczynki i chłopców. Przerwali dla nas lekcje i odpowiednio przywitały śpiewając wyuczonych piosenek. Naprawdę słodkie.
W końcu trzeba było wracać, a tak fajnie było.
Na zakończenie pobytu w Puno podjechaliśmy jeszcze na chwilę na główny plac z katedrą, którego nie udało się zobaczyć wieczorem. Chwilunię się pokręciliśmy i wróciliśmy do hotelu, aby zaś ruszyć w długą podróż w kierunku Cusco.
Oceniam ten dzień na bardzo pozytywny. Pomimo, że powoli lud Ajmara przenosi się na ląd, a tu zaczyna przebywać jedynie na czas odwiedzin podróżnych to nie czułam, w tym żadnego zafałszowania. Było wesoło, kolorowo. czego chcieć więcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz