czwartek, 12 kwietnia 2018

LIMA. MIASTO PEŁNE ZASKOCZEŃ.


Lima, to stolica Peru. Jedni ją kochają, a drudzy niekoniecznie. Pomimo,że nie byłam tam bardzo długo, to ją polubiłam. Poprowadzę Was po miejscach, które miałam okazję zobaczyć, a sami ocenicie, czy jest warta bliższego poznania.

Nie wiem, czy słyszeliście, ale samo miasto założył Pizarro. Nazywało się wtedy Miastem Królów.

Jak łatwo się domyślić Lima stanowi główne centrum gospodarczo-przemysłowe kraju. Nie będę jednak Was zanudzać suchymi faktami, to można przeczytać w przewodnikach.

Jedynym faktem, którego nie chcę pominąć do położenie Limy nad Oceanem Spokojnym.




Do miasta przylatujemy wieczorem, więc podziwiać z bliska ocean mogłyśmy następnego dnia. Niewielką zajawką było lądowanie o zachodzie Słońca, gdzie promienie malowniczo odbijały się w jego wodach.


Kwaterujemy się w hotelu o wątpliwej podobno reputacji, gdzie część okien umieszczonych jest do wewnątrz. Jednak nie na dziedziniec; a coś w rodzaju pionowego komina do windy, a na przeciwko było kolejne oknO do innego pokoju. W dodatku nie zabrakło lokatorów w postaci mrówek.

FONTANNY W PARCO DE LA RESERVA

 


No nic walizki na stół, szybka kąpiel i ruszamy na pokaz fontann w Parco de la Reserva (koszt to 4 sole, więc bardzo tanio; rano wstęp darmowy). Choć czekało nas jeszcze zwiedzanie przed wylotem, to ten pokaz uważam za idealne podsumowanie całego wyjazdu, aż mi się łezka w oku zakręciła.


Jak się okazuje większość osób w parku, gdzie odbywał się pokaz to lokalesi. Dzięki czemu było jakoś tak klimatycznie.

Na początku obchodzimy cały teren. Oglądając te mieniące się różnymi kolorami fontanny. Jedna stanowi nie małą atrakcję, bo można pod nią przejść nieco się mocząc. Zabawa była przednia.



Fontanny zyskały wśród miejscowych na popularności, więc powiększyli obszar łącząc go tunelem.

Ludzie krążyli całymi rodzinami, zajadając przekąski od obwoźnych sprzedawców.

Wszyscy jednak czekali na główny punkt programu. Pokaz najdłuższych fontann w połączeniu z pokazem laserów i muzyki. Muzyka instrumentalna i indiańska robiła klimat. Fontanny buchały w różnej sekwencji, a lasery ukazywały obrazy Peruwiańczyków w tradycyjnych strojach, miasta i oczywiście Machu Picchu. Trzeba tam być, żeby to poczuć. Tą energię w połączeniu ze wspomnieniami. Cudowny pokaz, zdecydowanie było warto go zobaczyć.



Z bólem serca wracamy do hotelu. Kładziemy się do spania, aby jutro ostatni raz kroczyć na peruwiańskiej ziemi.

Plusem tego hotelu była spokojna okolica domków osiedlowych, gdzie wystarczyło 20 minut, aby znaleźć się nad Oceanem Spokojnym.

Wstałyśmy wcześniej, aby móc na spokojnie dojść i nacieszyć się widokami.

KALIFORNIA AMERYKI POŁUDNIOWEJ




Kiedy docieramy do klifu witają nas nowoczesne wieżowce, w których mieszkają bogatsi mieszkańcy miasta. Wzdłuż klifu nie brakuje połaci traw, ścieżek spacerowo-rowerowych, siłowni na świeżym powietrzu.


Nie brakuje również spacerujących z psami, porannych biegaczy i rowerzystów. Przypominało to obrazek, jak z Kalifornii. Zresztą Lima pretenduje to takiej "Kalifornii" Ameryki Południowej.

Bardzo przyjemne miejsce. Tutaj chodzi się bez żadnych obaw, gdyż w Limie mamy też gorsze dzielnice. Jakby się zastanowić, to przecież każde większe miasto ma takie dzielnice.

Jako, że miasto słynie z bardzo wysokich klifów, to stworzono zejścia, aby dotrzeć do plaży. Ku naszemu zdziwieniu nie są one jednak umieszczone co chwilę. Czekał nas co najmniej 20-30 minutowy spacer.


Po drodze zauważam surfera zmierzającego w kierunku klifu. Zapewne chciał ocenić warunki na oceanie zanim zejdzie. Powiem Wam, że było w tym coś nostalgicznego. Z racji tego, że była garua (rodzaj mgły, o której pisałam Wam w pierwszym poście na temat Peru) wyglądało to tak, jakby surfer patrzył na skraj świata. Lubię bardzo zdjęcie, które mu wtedy zrobiłam.


W końcu docieramy do zejścia. Przez klif, a dalej mostkiem. Widok stąd był porażający. Klify były niewiarygodnie wysokie.



PIERWSZY RAZ NAD OCEANEM SPOKOJNYM



Jeszcze parę metrów i jesteśmy na plaży. Nie spodziewajcie się jednak piaszczystych na miarę tych kalifornijskich. Większość z nich to plaże kamieniste.

Trafiamy w świetne miejsce, nie brakuje tu pływających surferów. Dzielnie sobie radzą. Fale były dość silne, sama nie odważyłabym się wejść do tej wody. Jestem samoukiem; jeśli chodzi o pływanie, ale do głębokiej wody bym nie weszła. No przynajmniej nie bez kapoka.


Nie czekam długo, zdejmuję klapki, które prawie porywa mi ocean i zanurzam stopy w wodzie. Być nad tym bezkresnym niemal oceanie, to jest coś. Fale nawet tuż przy brzegu są silne, przez co do połowy spodnie mam mokre. Kumpela też sucha nie jest.


Międzyczasie podchodzi surferka, która po chwili już jest w wodzie. Natomiast jeden chłopak ma z tym nie mały problem. Czeka na odpowiedni moment. Obserwuję jego zmagania, aż w końcu znajduje odwagę.


Spędzamy tam nieco czasu, aby w końcu wrócić do hotelu po bagaże. Nic straconego, po powiedzmy dwóch godzinach znów jesteśmy na plaży. Tym razem spory kawałek dalej, gdzie mamy nieco piaszczystej plaży.

Nawet ptaki wcześniej mi nieznane postanawiają po niej pochodzić. Zbieram tradycyjnie też kilka muszelek.




PARK MIŁOŚCI



Już na górze na klifie przystajemy jeszcze, aby zobaczyć Park Miłości. Spotykają się tutaj zakochane pary. Na środku mamy pomnik pary kochanków, a wokół murek złożony z kafelków. Mający przypominać ten z parku Guell w Barcelonie. Kręcimy się nieco po tym niewielkim terenie.


Wystarczy z 10 minut, aby nacieszyć oko.

Po drodze zatrzymujemy się i jedziemy windą najwyższego budynku Limy, czyli Hotelu Estelar Miraflores Superior. Na samej górze mamy bar, gdzie pijemy pożegnalnego drinka marakuja sour i podziwiamy widoki. No cóż, widoki kiepskie zważywszy na garuę.



MUZEUM


Udajemy się do Muzeum Rafaela Larco Herrera.Wita nas piękny biały budynek i rosnące na nim kwiaty. Następnie dziedziniec równie piękny. Tak, jak kiedyś wspominałam nie przepadam za muzeami, ale to jedno trzeba zobaczyć. Znajdziecie tutaj pozostałości sztuki prekolumbijskiej takie, jak szaty kapłanów, ceramikę, złoto oraz księgę i ceramikę związaną ze sztuką erotyczną tamtych czasów. Na pewno jest to ciekawe muzeum, zwłaszcza dla osób interesujących się tą kulturą. Więcej informacji, w tym o cenach biletów znajdziecie na stronie samego muzeum.






Jedziemy zaś w kierunku starego centrum.


CENTRUM LIMY



Już w samym centrum odwiedzamy najpierw Klasztor Franciszkanów (aktualne ceny wstępu na ich stronie) . Jest o tyle ciekawy, że w katakumbach znajdują się szczątki ludzkie w sporej ilości (ok. 70 tysięcy). Powstał w XVI wieku, ma cechy stylu mudejar, ale też baroku. Jednak to właśnie katakumby najbardziej zapamiętałam. We wnętrzu obowiązywał zakaz fotografowania, więc mam tylko zdjęcia z zewnątrz.


Dalej udajemy się na Dworzec Kolejowy Desambarados im. Malinowskiego. Dobrze czytacie dworzec imienia naszego rodaka, który zbudował kolej transandyjską. Oczywiście nie własnymi rękami, ale tą budową kierował.


Budowa nie była prosta. W dodatku czasochłonna wliczając krach finansowy i wojnę Peru z Chile. Na pewnym etapie Malinowski pracował za darmo. Koniec końców udało się ją ukończyć w 1893 roku doprowadzając kolej do La Oroya.

Prowadzi przez góry, w najwyższym punkcie osiągając wysokość prawie 5 tysięcy metrów n.p.m. W tym celu powstały mosty i tunele oraz "półki" skalne. Bez tego byłoby trudno.

Stoimy w głównym holu. Na łuku obok przylepiono plakat inicjujący dawne czasy. Nie brakuje też odlewu upamiętniającego Malinowskiego.



Na koniec deptakiem docieramy na Plaza de Armas. Mamy początek grudnia i na placu mamy też świąteczne ozdoby. Trochę dziwnie zważywszy, że mamy jakieś 20 stopni. Wokół mamy między innymi kolonialne śliczne kamienice, w stylu hiszpańskim. Jednakże to nie one są tu najważniejsze.




Znajduje się tutaj Pałac Prezydencki, do którego wejścia bronią mury i strażnicy.


Ponadto jest jeszcze Katedra zbudowana na rozkaz Pizarra (wstęp 10 soli). Zresztą w środku obecnie znajdują się jego szczątki. Niegdyś nie ominęło jej trzęsienie ziemi. Lima leży niestety na obszarze, gdzie o nie; nie trudno. Tak samo, jak o ryzyko tsunami (przy klifach nie brakuje znaków drogowych wskazujących kierunek ucieczki).




Tuż obok Katedry mieści się Pałac Arcybiskupa w stylu kolonialnym z charakterystycznymi drewnianymi balkonami. Zbudowany na początku lat 20-tych XX wieku.


Zwiedzaniem placu kończymy nasz pobyt w Peru i zarazem nasz pełen wrażeń wyjazd. Ruszamy na lotnisko, a już dalej z przesiadką w Paryżu do Polski.


Czy powstanie jeszcze jakiś post na zakończenie wrażeń z wyjazdu? Mam pewien pomysł, może będzie to forma galerii lub filmiku? Jeszcze się zastanawiam. Tymczasem muszę powiedzieć, że cały ten wyjazd obejmujący Chile, Boliwię i Peru jak dotąd zajmuje pierwsze miejsce w moim podróżniczym sercu. Pomimo, że za mną inne wspaniałe podróże. Z pewnością tam zostawiłam kawałek mojej duszy i mam nadzieję, kiedyś po niego wrócić. Zwłaszcza, że Peru ma jeszcze wiele do zaoferowania.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz