Chciałabym Was zabrać w podróż do miasta położonego na pustyni Thar. Nazywa się Jaisalmer, a jego perełką jest przede wszystkim tętniący życiem średniowieczny fort. Zapraszam Was zatem w małą podróż do tego miasta.
Mamy kawałek do pokonania, ale mnie to nie przeszkadza. Uwielbiam być gdzieś w drodze. Jaisalmer znajduje się blisko granicy z Pakistanem, co możecie zobaczyć na poniższej mapce.
Dojeżdżamy do miasta i kwaterujemy się w hotelu w nowszej części, jeśli można ją tak określić. Idziemy na samą górę, bo zdaje nam się, że z dachu można podziwiać panoramę Jaisalmeru. Nie mylimy się, widać go bardzo dobrze, zwłaszcza kamienne mury fortu.
Patrzę w dół, a tu typowy obrazek Indii. Każdy jedzie po swojemu, wałęsają się krowy i bezdomne psy, a w wąskich uliczkach rozmawiają kobiety ubrane w barwne sari.
JEZIORO GADSISAR
Następnego dnia ruszamy, aby zwiedzić to interesujące miasto. Zanim jednak dotrzemy pod mury fortu; jedziemy zobaczyć jezioro deszczowe Gadsisar z umieszczonymi na nim ciekawymi budowlami. Podobno samo jezioro jest zagrożone wysuszeniem. Szkoda by było, gdyby faktycznie zniknęło z krajobrazu miasta.
Tuż przy tafli jeziorka znajduje się między innymi mała kapliczka Amar Sagar, a jej wejścia pilnuje kapłan. Co ciekawe nie wyglądał mi na hindusa, ale jakie to ma znaczenie. W środku zastajemy małą kapliczkę z posągiem bożka, reszta pomieszczeń była pusta nie licząc nietoperzy.
Wychodząc ze świątyni odbijamy na prawo w kierunku ghatów (schodów), ponieważ w ich pobliżu znajdują się kolorowe łódki. Widok naprawdę malowniczy i nawet powiedziałabym, że romantyczny.
Wychodzimy niewielką bramą, a tu nie kto inny tylko krowa, witająca nas w przejściu. Nieopodal inna omal nie robi sobie krzywdy skacząc ze wzniesienia na zaparkowany motor. Na szczęście i motor i krowa cała. Tutaj na każdym kroku Indie przypominają ci, gdzie jesteś.
Kawałek dalej mamy niewielkie domostwo, a na murach zauważamy namalowaną ganeshę (bóstwo z głową słonia), słowa po hindusku i jakieś dwie postacie. O ile pamięć mnie nie myli mowa tu o parze, która pobrała się i tu zamieszkuje. Na pamiątkę maluje się właśnie ten obrazek. Nie zostajemy na długo. Czeka na nas wizytówka tego miasta, czyli fort.
FORT
Fort zbudował maharadża Dźiajsala na wzgórzu, zwanym Trikuta.
Po kilku minutach wchodzimy przez bramę. Mury wyglądają majestatycznie, w końcu kiedyś miały bronić mieszkańców przed najeźdźcami. Wszystko zostało zbudowane z różowego piaskowca. Naprawdę widok robi wrażenie.
Już tutaj nie brakuje handlujących kobiet i drobnych sklepików z pamiątkami. Obracam głowę w prawo, w lewo i idziemy w głąb fortu. Trzeba uważać, bo nie brakuje tutaj tuk tuków i innych pojazdów.
Trafiamy na główny plac i już widzę, że będę zachwycona. Zdobienia budowli robią wrażenie. Kunszt zdobniczy bije na głowę umiejętności nie jednego współczesnego twórcy.
Idziemy tymi krętymi uliczkami. Przy jednym domu bawi się chłopiec, którego pilnuje zapewne babcia, bo ledwo ją widać w wejściu. Tuż obok mamy wielką beczkę. Z racji bardziej suchego klimatu i pustynnej okolicy, problem wody jest tu nagminny. W tych beczkach właśnie ją się gromadzi, na tzw. czarną godzinę.
Gdzie indziej poczciwa kobieta siedzi na murku przy domu i wyrabia coś rękoma w miseczce. Czuję jakbym przeniosła się do innych czasów. Przechodzimy też obok jakiegoś lokalnego targu warzywnego. Tutaj turysta nie znajdzie nic dla siebie, poza obiektem do fotografowania. Natomiast mieszkaniec już tak. W tyle przechadza się święta krowa, zapewne czekająca na resztki, które będzie mogła zjeść.
Inną świętą krowę napotykamy w małej uliczce. Nawet nie drgnie na nasz widok, przyzwyczajona jest, że zawsze pełno tu ludzi. Niestety nie zabraknie też bezdomnych psów, na widok których płakać się chce.
W każdej uliczce są sklepiki z pamiątkami i ubraniami. W jednym z nich targowałam się o dobrą cenę za szale z paszminy. Choć do dziś nie jestem pewna, czy na pewno nią jest. To nic grunt, że pamiątka jest, prawda?!
Mijamy też uczniów zmierzających do szkoły albo na spacer, zupełnie jak u nas.
Nie oglądamy tylko fortu z zewnątrz. Wchodzimy też do jednego z "domostw", zwanego Nathmal Ji Ki Haveli. Havela została zbudowana w XIX wieku przez premiera ówczesnego księstwa Jaisalmer.
Obecnie działa tu dodatkowo sklepik. Trzeba przyznać, że pomieszczenia mają swój klimat i pamiętają zamierzchłe czasy. Idąc po schodach miga mi kątem oka, ktoś kręcący się w niedostępnej dla nas części. Tam, dzieje się prawdziwe życie. Aż chciałoby się tam zajrzeć.
W oknach głównego pomieszczenia widać ulicę, skąd weszłyśmy. Moją uwagę przykuwa zawieszona w oknie papryczka chili i owoc limonki. Nie są tam bez powodu, mają bronić domu przed złymi mocami. Potem widzę je już wszędzie, nawet w wejściu do hoteli. Swoją drogą ciekawe dlaczego właśnie papryczka i limonka chronią domu, a nie na przykład fasolka, heh.
Idąc ulicą przy okazji zauważam, jak działa tam kanalizacja. Jak zresztą jej nie zauważyć, kiedy zapaszki unoszą się w powietrzu. Wystarczy spojrzeć w dół. Po obu stronach mamy wydrążone kiedyś tunele, którędy płynie woda i inne nieczystości.
Trzeba iść dalej, aż wracamy do głównego placu. Postanawiamy też skosztować wody z kokosów od ulicznego sprzedawcy. Co prawda miałam małe obawy, ale jak tu się zatruć skoro kokosy są naturalnie hermetycznie zamknięte i pijemy przez słomkę.
Po chwili idziemy w drugim kierunku uliczką, aż zakręca ona nieco pod górę. Na jej końcu mamy okazję podziwiać całe miasto poza murami. Widać między innymi jeziorko, gdzie byliśmy na początku dnia. Reszta jakoś wrażenia nie robi.
W końcu pora na obiad, więc idziemy do zachwalanej w Internecie pizzerii tuż przy bramie. Generalnie pizza jak pizza, ale ze świetnym widokiem. Siedzimy tam aż do wieczoru, ponieważ fort jest oświetlany i wygląda wtedy przepięknie.
Klimat miejsca jest niezaprzeczalny, nawet odważamy się zajrzeć do fortu nocą. Przyznam się, że czułam się mniej komfortowo, gdy na ulicach niewiele osób się kręciło. Byliśmy jednak większą grupą, więc ruszyliśmy na poszukiwanie pamiątek. Przy okazji obserwowaliśmy życie wieczorne miasta. Zaszliśmy też na punkt widokowy, na którym byliśmy, gdy Słońce było jeszcze wysoko. W ten sposób kończymy zwiedzanie miasta, bierzemy tuk tuki i wracamy na kolacje do hotelu.
Zauważam, że każde indyjskie miasto ma coś w sobie. Tą historię, ten klimat, coś innego. Nie ma drugiego tego samego miasta. Jaisalmer jest o tyle wyjątkowy, że jego fort nadal tętni życiem. To żywe muzeum, gdzie można poczuć się jak w dawnych czasach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz